
Polska, rok 2014. Wchodzisz do sklepu spożywczego popularnej sieci (dla ułatwienia dodam, że sieć ta ma w logo i w nazwie śliskiego płaza, który mi nocami hałasuje pod oknem), do marketu i wielu innych, niejednokrotnie osiedlowych, spożywczaków – i widzisz, że piwo to nie tylko jasne lagery. Importowane „ejle”, polskie piwa w stylu belgijskim, pszenice, koźlaki, portery. Ciemna IPA, lagery z amerykańskimi chmielami (pani wie, o czym ja mówię!), a już niedługo bittery w sklepach dyskontowych. Ponadto sklepy specjalistyczne i niespecjalistyczne, gdzie można dostać warzone w Polsce lub Niepolsce piwo w niemalże każdym możliwym stylu.
Nawet sklepy, gdzie dalej kupić można tylko polskie koncernówki, mają w swojej ofercie bieda-witbiera, ciemnego czy wiedeńskiego lagera, portery i piwa pszeniczne. Nie jest jeszcze idealnie, ale powoli dochodzi do tego, że nie trzeba jechać na drugą stronę miasta (piszę to z pozycji mieszkańca ustronnej dzielnicy Katowic), by kupić dobre piwo. Wstępując do sklepu z serii „kartofle, lakier i szajspapier” coraz rzadziej trzeba robić piwną selekcję negatywną.
A tyle jeszcze przed nami! Idę o zakład, że nie dalej jak za 2-3 lata rodzime koncerny zaczną warzyć dostosowane do masowego konsumenta piwo w stylu… „EuroIPA” albo może nawet „EuroAIPA”, które wprawdzie nie będzie nas drapać drucianą szczotką chmielowej goryczki po języku wywołując uśmiech na twarzy nawet najbardziej wymagających hopheadów, ale na pewno będzie stanowić ciekawą pozycję i alternatywę dla coraz mniej popularnych bezsmakowych lagerów. Oczywiście nie twierdzę, że te ostatnie kiedykolwiek (a przynajmniej w najbliższej przyszłości) przestaną dominować na rynku, ale… Dlaczego właściwie nie? Jakby mi ktoś 4 lata temu powiedział, że w niedzielę wieczorem będę popijał wędzonego stouta czy AIPA’ędostępne w knajpie kilkaset metrów od mojego domu, to bym go wyśmiał. Jakby ktoś w latach 80. stwiedził, że jeszcze kilka lat i w Polsce zapanuje demokracja i kapitalizm (mocno koślawe, ale jednak), to by go uznano za niegroźnego wariata. Jakby ktoś w tych samych latach 80. pomyślał, że kilkanaście lat później niemalże każdy wytwór ludzkiej kultury, nauki i wiedzy będzie w zasięgu kilku kliknięć myszką, to odstawiłby tabletki albo wziął się za napisanie powieści fantastyczno-naukowej…
Czyli: jest dobrze, a będzie coraz lepiej. I nie wierzę, że nastąpi „piwna kontrrewolucja” i osoby lubiące dobre piwo, będące dziś w bądź co bądź mniejszości, masowo wrócą do popijania konserwowej Watry Strong. Butelki w dłoń i maszerujmy ramię w ramię ku nowemu, lepszemu, piwnemu światu!
Pomieszanie pojęć moim zdaniem. Jedyną rewolucją w historii piwowarstwa było wprowadzenie lagerów, które zdominowały rynek, jednocześnie go ujednolicając. Obserwujemy reakcję na ten stan rzeczy i powrót do niegdysiejszej różnorodności, a więc kontrrewolucję właśnie. Chociaż mały zasięg tego zjawiska i tak każe powątpiewać w słuszność używania tak górnolotnego słowa.
Dlatego każdorazowo wstawiam to "piwną rewolucję" w cudzysłów – mam świadomość, że żadne rewolucja tak naprawdę nie nastąpiła, jednak takie określenie powszechnie funkcjonuje w piwnym światku i każdy wie, "co autor ma na myśli". Nawet, jeśli to określenie jest na wyrost lub nawet z gruntu nieprawdziwe.
A czy jedyną rewolucją były lagery? Ja dodałbym jeszcze rozpowszechnienie metody HGB czy przede wszystkim pasteryzację, ale to już zupełnie inny temat.